To tylko jego wyobraźnia.
Znowu. Prawda? Ale dreszcze na całym ciele i napięte mięśnie sugerowały, że jest inaczej. Idioto, jesteś u siebie! Na własnym podwórku! Odwrócił się lekko, chcąc się przekonać, czy intruz to opos, jeleń, a może nawet aligator, który wypełzł z bagien, choć w głębi duszy wiedział, że to nie dzikie zwierzę zawędrowało zbyt blisko jego domu. O nie. Liście znieruchomiały w ten upalny, bezwietrzny dzień. Bentz wytężył wzrok. Wiedział, że ją zobaczy. Znowu. 1 nie zawiódł się. Widział ją w rozedrganym upalnym powietrzu. W tej samej czarnej seksownej sukience. Uśmiechnęła się lekko. Stała między dwoma wysokimi cyprysami. Jennifer. Jego pierwsza żona. Kobieta, której ślubował miłość do grobowej deski. Suka, która go zdradziła... Nadal równie zmysłowa i piękna jak przed laty. W powietrzu unosił się zapach gardenii. Przełknął ślinę. Głośno. Duch? Czy człowiek z krwi i kości? Kobieta, sobowtór jego zmarłej żony, stała w lesie, patrzyła na niego wielkimi oczami, uśmiechała się lekko... Boże, kiedyś ten uśmiech doprowadzał go do szaleństwa. Jego serce przestało bić. Poczuł dziwny chłód w żyłach. – Jennifer? – zapytał głośno, choć wiedział, że jego pierwsza żona nie żyje. Uniosła brew. Jego żołądek fiknął kozła. – Jen? – Zrobił krok do przodu, zahaczył stopą o nierówną płytę i upadł. Ciężko. Najpierw kolana. Bum! Potem podbródek – uderzył o kamień. W jego głowie eksplodował ból. Kruk zarechotał, jakby się z niego śmiał. Telefon potoczy! się po płytach patio. – Cholera – zaklął pod nosem. Przez kilka sekund leżał bez ruchu. Oddychał głęboko i powtarzał sobie, że jest cholernym idiotą, świrem, który widzi nieistniejące zjawiska. Poruszył najpierw jedną nogą, potem drugą i w myślach podliczał zniszczenia w umęczonym ciele. Jeszcze nie tak dawno był sparaliżowany. Wskutek nieszczęśliwego wypadku podczas burzy z piorunami doszło do uszkodzenia rdzenia nerwowego. Powoli dochodził do siebie, a teraz coś takiego. Oby tylko nie doszło do ponownego uszkodzenia pleców i nóg. Obolały przetoczył się na brzuch i uklęknął. Wbił wzrok w ten zakątek werandy, gdzie ją widział. Jennifer, oczywiście, zniknęła. Pyk. Jak duch w starej kreskówce. Wspierając się o ławeczkę, dźwignął się do pozycji pionowej i stał, potężny i silny. Ostrożnie, starając się nie zwracać uwagi na ból, podszedł do werandy. Mrużąc oczy, rozejrzał się za czymś, czymkolwiek, co świadczyłoby, że naprawdę tam była. Że go kusiła, drażniła. Sprawiała, że się obawiał, iż oszalał. Ale w zaroślach nic się nie poruszyło. W cieniu nie kryła się kobieta. Nagły chłód nie zapowiadał nadejścia ducha. A co najważniejsze, Jennifer nie żyła. Leżała pochowana na kalifornijskim cmentarzu, wiedział to równie dobrze jak to, że nazywa się Bentz. Czyż nie on sam ją zidentyfikował ponad dwanaście lat temu? Wypadek zmasakrował jej ciało, była niemal nie do rozpoznania,