na ranczu, przywitał Shelby na frontowym ganku. Nigdy nie lubiła tego człowieka; pamiętała go z czasów, gdy był
zwykłym robotnikiem i, wraz z Rossem McCallumem, ślinił się na jej widok, wygadywał świństwa za jej plecami i naśmiewał się z „księżniczki” sędziego. Tamtego wieczoru grał w karty z Rossem McCallumem. Shelby lekko zacisnęła wargi. Tego ranka Jeb był ugrzeczniony. - Dzień dobry, Shelby - powiedział, obnażając w uśmiechu pożółkłe zęby. - Jeśli chcesz, mogę podjechać z tobą do lądowiska - zaproponował. - Nie ma potrzeby - odparła, kiedy wręczał jej kluczyki, a potem wskazała furgonetkę z ponadwymiarową szoferką. - Jeżeli jesteś pewna... - Całkowicie. - Ja tylko chcę pomóc. 183 - Pani da sobie radę. - Nevada zmierzył mężczyznę surowym spojrzeniem. - W porządku. W takim razie otworzę bramę. - Jeb skinął głową. Shelby chwyciła leżące na jego wyciągniętej dłoni klucze, podeszła do dużej furgonetki i wsiadła za kierownicę. Nevada usiadł obok, na szerokiej ławie, i patrzył przez ciemne okulary na bliźniacze bruzdy prowadzące do lądowiska, podczas gdy Jeb, zgodnie z zapowiedzią, odryglował aluminiową bramkę i otworzył ją na oścież. - Nie bądź rozczarowana, jeśli jej się nie spodobasz - powiedział Nevada, kiedy zabudowania rancza pozostały w tyle. - Nie będę. - Ależ na pewno będziesz. - Patrzył na otaczający ich krajobraz. Wysoko w górze krążył jastrząb. - Wiem, że obie potrzebujemy czasu. - Pikap podskoczył na wyboistej drodze. - Będzie ciężko. - Dzięki za tanią psychologię - warknęła u kresu wytrzymałości. - Polecam się na przyszłość, kochanie - odparł z tym swoim cholernym, seksownym uśmieszkiem na twarzy i skupił uwagę na pokrytych kurzem cielętach, ociężale stąpających obok swoich matek, które pasły się na łące albo przeżuwały pokarm. - Wiesz - powiedziała, wracając do bolesnego tematu, gdy tylko ich oczom ukazało się lądowisko - jak na człowieka, który może zostać oskarżony o morderstwo, nie wydajesz się specjalnie przejęty. - Jestem dostatecznie przejęty. - Ale... - Ale nie zrobiłem tego, okej? - Odwrócił się do niej z zaciśniętymi ustami wyraźnie zdenerwowany. - Nie wiem, jak ta broń znalazła się u mnie. McCallum ukradł mój wóz tamtej nocy. Trzydziestkaósemka była zamknięta w schowku na rękawice. Po wypadku okazało się, że jej tam nie ma, więc albo ktoś ją wyciągnął, zanim wóz wpadł w poślizg i rąbnął w drzewo, albo pistolet zabrano później. Tak czy owak, ja go nie miałem i nie zabiłem Estevana! - Ja to wiem - wykrztusiła. - Dobrze. O to będziemy się martwić później. Na razie lepiej skupmy się na spotkaniu z twoją córką. - Twoją też - zauważyła i zmniejszyła prędkość, bo furgonetka zbliżyła się do cementowego lądowiska, którego pas przebiegał wzdłuż płaskiej części rancza. - Może. - Patrzył jej w oczy przez kilka długich, pełnych napięcia sekund. - Ale musisz brać pod uwagę fakty, Shelby. W żyłach tego dziecka może płynąć krew McCalluma. Lecz i tak pozostaje twoim dzieckiem. - Wiem - przyznała Shelby. Czuła coraz większy chłód w sercu i nie odrywała wzroku od jego stalowoszarych oczu. Wciąż kurczowo ściskała kierownicę. O Boże, jakże pragnęła, żeby to było jego dziecko. - Tylko... po prostu nie mogę w to uwierzyć. - Dziecko niczemu nie jest winne. - Chwycił jej rękę wielkimi, stwardniałymi palcami. Poczuła siłę tego uścisku i uświadomiła sobie, że nie miał na myśli tylko Elizabeth, ale także siebie. On, Metys, cierpiał ból odrzucony przez matkę, padł ofiarą okoliczności, których nie był w stanie zmienić. Bolało ją, ile musiał znieść. - No, dobrze, Shelby. - Zerknął na niebo przez przednią szybę. - Zaczynamy. Twoja córka już tu jest. Shelby błyskawicznie odwróciła głowę. Zobaczyła samolot, a raczej malutką plamkę na niebie. Poczuła ucisk w żołądku i nagle ogarnęły ją wątpliwości. Co będzie, jeśli Elizabeth ją odrzuci albo jeśli nie przypadną sobie do gustu, albo... 184 Nevada złapał ją za ramiona i zanim zdążyła pomyśleć, przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował w usta. Ten pocałunek rozproszył wszelkie złe przeczucia. Wreszcie odrzucił do tyłu głowę.