słowo pisane. Teraz Quincy był mu za to wdzięczny. Uważał, że pogodził się
z faktami. Przynajmniej jeszcze miesiąc temu tak myślał. Ale żal potrafi wyczyniać z umysłem różne sztuczki. Wiedział, jakie demony potrafią nagle wyskoczyć z podświadomości. W ostatnich dniach był roztrzęsiony, pogrążał się w zwątpieniu, kiedy bez niczyjej wiedzy chodził na cmentarz Arlington, żeby postać nad grobem córki. Tygodnie pracy z ludźmi, którzy unikali jego wzroku, sprawiły, że nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Zupełnie jakby świat stał się nagle jakimś niepewnym miejscem, w którym trzeba poruszać się bardzo ostrożnie, żeby nie zapaść się w nieznaną otchłań. Czasami w nocy budził się gwałtownie. Serce waliło mu jak młotem, przypominając, że powinien zadzwonić do Kimberly i upewnić się, że u niej wszystko w porządku, że wciąż ma jeszcze jedną córkę. Co za ironia! Wieczorem nieraz miał chęć zatelefonować do Bethie, bo chociaż go nienawidziła, była osobą, która kochała Mandy. Była łącznikiem między nim a jego córką. A z każdym dniem możliwość zachowania tej łączności gwałtownie malała. Quincy nie sądził, że będzie mu tak trudno. Był człowiekiem wykształconym, doktorem, znał z teorii pięć stadiów żałoby i końcowy stan chaosu, zarówno fizyczny, jak i emocjonalny. Wtedy człowiek powinien jeść dużo świeżych owoców i warzyw, uprawiać jakieś intensywne ćwiczenia i unikać 55 alkoholu - ale to nigdy nie pomaga. Był profesjonalistą, agentem FBI, który wiele razy był obecny w chwili, gdy przychodziła wiadomość, że czyjaś żona, mąż, siostra, dziecko nie wróci już do domu. Wtedy człowiek powinien się skoncentrować, zastanowić się nad ostatnimi dniami ukochanej osoby w miarę obiektywnie i w miarę możliwości unikać histerii - ale to nigdy nie pomaga. Zakładał, jak każdy, że taka tragedia może się zdarzyć innym, ale na pewno nie w jego rodzinie. Nie jadał dużo świeżych owoców i warzyw. Nie był obiektywny, jeśli chodzi o ostatnie dni życia Mandy. Bywały dni, że czuł potrzebę napicia się alkoholu. Bywały noce, kiedy był niebezpiecznie bliski histerii. Wspaniały agent specjalny Pierce Quincy. W Quantico - najlepszy z najlepszych. Jak nisko mogą upaść wielcy - zastanawiał się. W pewnym momencie poruszył go fakt, że nawet w obliczu śmierci córki pozostawał takim egocentrykiem! Chciał, żeby Rainie zadzwoniła. Do tej pory powinna była już się odezwać. Niepokoił go fakt, że jeszcze tego nie zrobiła. Zaczął masować sobie skronie, czując narastający ból głowy, który w ostatnich dniach właściwie nigdy nie mijał. Jak na zawołanie zadzwonił telefon bezprzewodowy, który leżał na kuchennym blacie. - Nareszcie - mruknął Quincy i podniósł słuchawkę. - Halo. Cisza. Dziwne odgłosy w tle, jakby metal uderzał o metal. - Proszę, proszę! - odezwał się głos. - On sam, we własnej osobie, Quincy zmarszczył brwi. Ten głos kojarzył się z czymś z przeszłości. - Kto mówi? - Nie pamiętasz mnie? Już myślałem, że jestem waszym loco simpati¬ co. No, rozczarowujecie mnie, chłopcy federalni. Nagle głos skojarzył mu się z nazwiskiem. - Skąd masz ten numer? - spytał ostro Quincy, ale w tym samym mo¬ mencie dłonie zaczęły mu się pocić. Zerknął w stronę panelu systemu alar¬ mowego, żeby się upewnić, czy jest włączony. - Jeszcze nie wiesz?